WSPOMNIENIA KOMANDORA

Jubileuszowe wspomnienia komandora

Przełom lat 70-tych i 80-tych ubiegłego stulecia.

Reaktywowana Komisja Turystyki Narciarskiej w strukturze Oddziału Dzielnicowego PTTK Wrocław Psie Pole w siedzibie przy ul. Trzebnickiej, której trzon stanowili śladowcy z Wrocławskiej Stoczni Rzecznej, okrzepła w działalności i promocji narciarstwa śladowego. Organizowano systematycznie wycieczki weekendowe w oparciu o popularne w owym czasie zakładowe ekspresy narciarskie, startowano w mnożące się masowo biegi narciarskie, a to: Bieg Piastów, Bieg Gwarków, Jaćwingów, czy Ondraszka. Organizowano również dłuższe wyprawy narciarskie, zarówno krajowe jak i zagraniczne, górskie i nizinne, że wymienię: Beskidy, Roztocze, Kaszuby, udział w Wędrówkach Północy, Trzy Puszcze, Las Turyński, Jeseniki i wiele innych.

Do „Psiego Pola” dołączyli śladowcy z innych zakładów dzielnicy (Polar, WSK, Inko) oraz z całego Wrocławia i nie tylko, np. z Brzegu Dolnego. Wymienię tu kilka nazwisk, które utkwiły mi w pamięci: Wacek Święch, Konrad Ostańkowicz, Zygmunt Marcinkiewicz, Zosia Pecold i wielu, wielu innych, którzy ściągali znajomych poszerzając grono fanów wędrówek narciarskich.

Siermiężne to były czasy. Narty o drewnianych ślizgach wymagały kłopotliwej konserwacji i smarowania, a o firmowych smarach można było pomarzyć. Sporządzano różne mikstury na bazie parafiny, olejów, wosków i innych mazideł. Wacek Święch, tradycjonalista, uparcie posługiwał się przedwojennymi hikorami, może zresztą reliktami z wermachtu, które przed każdą wycieczką dokładnie pokrywał grubą warstwą niebieskiego smaru. Antoś Stefanik hołdował jednemu smarowi „Holmenkolen”, w który wierzył bezgranicznie i stosował na wszystkie gatunki śniegu.

Oj, były to romantyczne czasy, ale zapał i upór pozwalał zwalczać wszelkie trudności i niedogodności.

W tak entuzjastycznej atmosferze zrodziła się myśl wyjścia z organizacją imprezy narciarskiej wykraczającej poza środowisko wrocławskie na teren całego kraju.

[Rozmiar: 1239393 bajtów]

Był rok 1983 - okres stanu wojennego, który utrudniał dostęp do pasm górskich przy granicach, wybór padł więc na Góry Sowie. Wysłano informator o planowanej imprezie do oddziałów PTTK w różnych regionach Polski i na starcie stawiło się ponad 30 uczestników. Ponad regionalny zakres rajdu podkreśliło dwóch uczestników z Warszawy, a to Krzysia Assburego z przyjacielem (nazwisko uszło mi z pamięci). Rajd był pomyślany jako 2-dniowy. Jedną trasę prowadziłem ja, a drugą Zosia Pecold. Wtedy pojawił się też w naszym gronie Konrad, wprawdzie na nartach zjazdowych, ale bohatersko przeszedł całą trasę. Ze względu na żółty kolor kombinezonu, funkcjonował w naszym gronie jako „Pan Żółty”. Kolor ten dominował od tej pory w jego ubiorze na wszystkich wycieczkach.

Kursowała jeszcze w owych czasach romantyczna ciuchcia relacji: Wrocław – Sobótka – Jedlina – Wałbrzych. Moja trasa wystartowała z Bystrzycy Górnej i przez Dział Michałowski, Przeł. Walimską miała dotrzeć do DW „Marysieńka”, już nieistniejącej. Na jej miejscu funkcjonuje prywatne schronisko „Sowa”. Trasa była morderczo długa, a wędrowało się wówczas na ciężko z całym bagażem na plecach. Toteż uczestnicy, o różnym poziomie kondycyjnym, o zmroku, pokonali zaledwie jej połowę. Czekało nas jeszcze kilka godzin marszu do „Marysieńki”. Tak więc we wsi Glinno postanowiłem trochę ulżyć strudzonym uczestnikom i wynegocjowałem z gospodarzem, który właśnie powrócił saniami z pola, gdzie rozrzucał obornik, że za drobną opłatą podwiezie całe towarzystwo z plecakami kilka kilometrów do Przeł. Walimskiej. Dobre i to. Z tej podróży zapamiętałem, że biedna szkapina co kilka minut samorzutnie się zatrzymywała sadząc pewnie, że będzie zrzucana z sań kolejna kupa gnoju. Znosiliśmy te przystanki z pokorą. W sumie dotarliśmy późną nocą do lodowatej „Marysieńki” szczęśliwi z osiągniętej mety.

Drugi dzień, mroźny i pogodny, przebiegł już bez problemów. W umówionym czasie spotkaliśmy się z trasą Zosi Pecold w „Zygmuntówce” i po odpoczynku ruszyło bractwo do ostatniego etapu na Srebrnej Przełęczy, gdzie czekał na nas autokar pod kierownictwem Eli Baryś. Autokar odwiózł nas do Wrocławia.

Jeszcze jeden epizod wart jest przypomnienia. Po drodze, na Przeł. Woliborskiej Wacek Święch zarządził krótki postój i zademonstrował turystyczny posiłek w stylu pierwszych narciarzy z epoki Oppenheima. Rozpalił „juwkę”, roztopił śnieg na wrzątek i potraktował nas łykiem herbaty.

Tak rozpoczęła się era Ogólnopolskich Sudeckich Rajdów Narciarskich, w czasie których zmasowałem koncepcję prezentowania uczestnikom w każdym roku innego pasma Sudetów. W ten sposób, w ciągu tych 25 rajdów poznaliśmy wszystkie główne masywy naszych dolnośląskich gór: polskich, czeskich i niemieckich.

Drugim moim konikiem było promowanie Górskiej Oznaki Narciarskiej. Dzięki tej mojej pasji ogromna większość uczestników osiągnęła wszystkie stopnie GON, a ja nabawiłem się miana „terrorysty” punktacji GON-u.

Z biegiem lat rajdy nasze zdobywały popularność w kraju, a nawet za granicą. W następnych edycjach jedną z tras obsadzało samodzielnie Zawiercie (KT „Ostańce), przybywało uczestników z różnych stron kraju: z Warszawy, Bydgoszczy, Piły, Gdańska, Gdyni, Białegostoku, Jeleniej Góry, Katowic, Krakowa, Żar, Poznania, Brzegu Dolnego, Opola oraz z zagranicy: z Czech i Niemiec.

Z czasem poszerzał się czasookres trwania imprezy, początkowo do czterech dni, a obecnie do pięciu dni. Podwyższał się standard i luksus wędrowania, przyjęto stałe bazy i dojazdy oraz powroty środkami komunikacji publicznej, a ostatnio nawet specjalnym autokarem towarzyszącym nam przez cały czas trwania imprezy, a co za tym idzie wędrowaniem na lekko. Uczestnicy dysponują nowoczesnym sprzętem narciarskim, bogatym wyborem smarów, z tradycyjnym, niezastąpionym „czerwonym klistrem” na czele.

Jeszcze jeden godny podkreślenia fakt, wszystkim ubiegłym rajdom sprzyjała opatrzność narciarska, darząc nas mniej lub więcej obfitą powłoką śnieżną, wyłączając jeden, jedyny rok 1998, w którym człapaliśmy pieszo, ale była to anomalia na skalę europejską, nawet w Alpach brakowało białego puchu. Zdarzały się sytuacje, że śnieg zaczął sypać w przeddzień rozpoczęcia rajdu, nie mówiąc już o szczęściu z roku ubiegłego, gdzie zimowa aura pozwoliła szusować po malowniczych łąkach Pogórza Kaczawskiego.

25 lat - setki przebytych kilometrów, dziesiątki uczestników, różnych charakterów temperamentów i umiejętności. Mam przed oczyma twarze, niestety wielu z nich już nie ma pośród nas, przeszli na „drugą stronę”. Nie mogę ich nie wymienić, choć nie wiem, czy potrafię odtworzyć chronologię ich odejść. A więc Zygmuś Marcinkiewicz, Wisia Kraska Franek Sieroń, Adaś Bugno, „Ecik” Michalski, Wacek Rinn, Krzyś Antczak, Jarek Brzezina i w ostatnim feralnym roku Stefan Januszewski, Tadziu Dedio, Tadziu Felisiak i najbardziej bolesne dla mnie odejście Zosi, mojej współtowarzyszki całego dorosłego życia od czasów szkolnych, niezawodnej towarzyszki wszystkich wypraw zimowych i letnich, zrównoważonego moderatora moich nie zawsze sensownych poczynań, zachowań i wystąpień.

Odzwierciedlając w pamięci przebieg tych 25 rajdów, przypominają mi się zdarzenia przykre i sympatyczne. Z tych pierwszych ze smutkiem odtwarzam konflikt przewijający się przez kilka imprez między „fundamentalistami narciarskimi”, a frakcją „kotleciarzy”. Konflikt ten poskutkował w rezultacie przykrym rozdźwiękiem w przyjaznej i koleżeńskiej atmosferze społeczności klubowej. Ze zdarzeń sympatycznych to przede wszystkim zadzierzgnięte przyjaźnie i sympatie. Że wspomnę tylko zawiązaną przyjaźń z Heinzem z dalekiej Dolnej Saksoni nad Morzem Północnym. Tak przywarł do nas, że rokrocznie przemierza setki kilometrów z Wilhelmshaven, aby spotkać się z nami przez te kilka dni rajdu. Albo ś.p. Ecik, niezawodny towarzysz wędrówek i kompan do biesiadowania.

Ze zdarzeń przykrych przypomina mi się też kontuzja jednej z uczestniczek, która wskutek feralnego upadku na korzeń ukryty w śniegu wymagała interwencji chirurgicznej i założenia kilku szwów. Albo najbardziej przykry wypadek losowy dotyczący mnie osobiście:

11 stycznia 1992 roku godzina 5:30 w drodze do pracy niespodziewane potknięcie na zamarzniętej tafli kałuży, przykrytej zdradziecką powłoczką śnieżną. Przejmujące chrupnięcie w lewej kostce i pierwsza zarejestrowana reakcja myślowa: rany boskie, co będzie z rajdem i Biegiem Piastów. Trudno – 3 miesiące gipsu. Ale rajd odbył się szczęśliwie, pozostali klubowi organizatorzy nie zawiedli. Ja o kulach pojawiłem się na zakończeniu w DW „Małgosia” w Karpaczu w Wilczej Porębie. Szczęściem, o wiele więcej było zdarzeń sympatycznych, wesołych, wręcz humorystycznych.

1985 rok – Góry Izerskie, trasy gwiaździście wędrują na zakończenie na Stogu Izerskim. Sypnęło śniegiem niewąsko, pogubiło się bractwo, jedna para wylądowała w Świeradowie i zawiadomiła Stóg, że nie są w stanie dotrzeć. W schronisku ciemno i zimno, nie dowieziono paliwa do agregatu. O zmroku dociera do schroniska zrozpaczony woźnica z informacją, że sanie ugrzęzły po drodze z paliwem właśnie, a przede wszystkim z 10 skrzynkami piwa! Strata byłaby ogromna – butelki popękałyby na mrozie. Wyrwana naprędce ekipa ratunkowa w ciągu godziny zniosła całe piwo do bufetu. Nie wspomnę, jak przebiegła ta noc.

[Rozmiar: 1228008 bajtów]

Inny pech.  - Góry Bialskie. Całe lato penetrowaliśmy wszystkie możliwe dukty, dwa miesiące straciliśmy na lokalizacji szczytu granicznego Orlik (węzłowy punkt w klasyfikacji GON). Na rozległym plato szczytowym staraliśmy się określić, które z nieznacznych nierówności może udawać Orlika. Martwiliśmy się, czy bezleśna polana graniczna na Przeł. Działowe Siodło pozwoli w śnieżnej bieli znaleźć przebieg granicy tak, aby jej nie naruszyć. Tymczasem okazało się, że wzdłuż całej granicy biegnie pięknie założony ślad narciarzy czeskich, natomiast spotkała nas przykra niespodzianka na pętli bialskiej, której latem nie sprawdzono, jako że wyasfaltowana i nie powinna stanowić problemu. Tymczasem właśnie tam na długości kilkuset metrów drogę zatarasował gęsty wiatrołom potężnych świerków. Walczono tam ponad dwie godziny, i wtedy padło sławetne określenie Krysi, uwiecznione zresztą na filmie: „kurduple mają dobrze”.

[Rozmiar: 1216788 bajtów]

 Albo radosne spotkanie dwóch tras w Lasockim Grzbiecie na „Rohu hranic”, gdzie przyjacielski uścisk typu „na niedźwiedzia” dwóch kierowników tras na nartach, skończył się efektownym, malowniczym upadkiem jednego na drugim (też uwieczniony kamerą Kazia).

Albo w Górach Izerskich w roku chyba 1990, kiedy zdeterminowana grupa starała się określić miejsce postoju. Dyskusja między dwoma przodownikami prowadzącymi trasę przebiegła następująco:
- widzisz tę drogę na lewo w dole i jadący samochód, to jest szosa ze Świeradowa do Szklarskiej.
Na to ten drugi po krótkim namyśle:
- jeśli jest to ta szosa, co mówisz, to my jesteśmy głęboko na terenie Czech.
W tym momencie zobaczyłem przerażenie w oczach Tadzia Dedio, który pierwszy raz znalazł się w naszym gronie, nie odezwał się ani słowem, dalej trzymał się krok w krok za prowadzącym, zapewne w obawie przed aresztowaniem przez czeską VB.

Jeszcze jeden epizod pozostanie mi zawsze w pamięci. Stromy zjazd oblodzoną drogą, trochę na „olaboga” i nagle z przerażeniem stwierdzam, że jadę na trzech nartach. Na dole efektowny kocioł. Okazało się potem, że to Basi uciekła narta, dogoniła mnie i usadowiła się między moimi nartami.

I wiele takich podobnych przypadków i wspomnień błąka się po mojej pamięci.

[Rozmiar: 1214186 bajtów]

Trochę się rozpisałem, ale to moje ostatnie „komandorowanie”. Wystarczy, trzeba przekazać pałeczkę następcom, tym bardziej, że odmawiają posłuszeństwa kolana, a i zmęczenie fizyczne i psychiczne daje o sobie znać.

Myślę, że decyzja moja zostanie przez Was przyjęta ze zrozumieniem. W miarę posiadanych sił i możliwości będę służył radą i pomocą przy organizacji kolejnych rajdów.

[Rozmiar: 1314091 bajtów]

Jestem pewien, że to grono wiernych uczestników naszych rajdów nadal będzie się spotykać w Sudetach w drugiej dekadzie lutego. Będzie mi niesamowicie miło spotykać się z Wami nadal, dopóki to będzie możliwe.

Piszę setki razy Wasze imiona i nazwiska na listach uczestników, adresując korespondencję do Was. Niektóre Wasze dane znam na pamięć, przy każdym nazwisku jawi mi się przed oczyma twarz, i tak to mi pewnie zostanie w pamięci do końca.

Do zobaczenia w przyszłym roku!
Wasz komandor Jerzy Zarębski